Zdaje się, że jestem ostatnio w niezwykle bojowym nastroju. Było już o walce z zastraszaniem, jakie panuje w Internecie. Było też o potencjalnym proteście przeciw dyskryminacji dzieci urodzonych w drugiej połowie roku... Takie "waleczne" artykuliki dzień po dniu... A nawet jakoś specjalnie mnie dzieci nie wkurzyły. Wszystko w granicach normy ;) Nie szalały bardziej niż zwykle. Mąż... O mężu nie mogę się za bardzo rozpisywać, bo twierdzi, że za bardzo się nim chwalę :) Może to i racja... ;) Mężowi co najwyżej ja mogłam dokuczyć swoim marudzeniem. On jest niespotykanie cierpliwy wobec mojej jędzowatej natury. Tak więc: ani dzieci, ani mąż za bojowy nastrój nie ponoszą odpowiedzialności. Może hormony - doda ktoś trzeźwo myślący. Nie. To nie ten czas ;) Taki po prostu nastrój mnie dopadł i już.
Po tej przydługiej nieco dygresji wracam do tematu: precz z oszczędzaniem! W każdej postaci. Nie dla oszczędzania w bankach! Nie dla oszczędnych zakupów! Mam dość słuchania o tym, że Polacy wydają więcej, niż zarabiają i jak to bezmyślnie ładują się w kredyty. Czy to naprawdę takie dziwne? Eksperci, którzy o tym trąbią w przeróżnych mediach, nie mają chyba zielonego pojęcia, dlaczego Polacy biorą kredyty. A to wcale nie jest wielka i nieodgadniona tajemnica. Po prostu potrzebują pieniędzy, żeby przeżyć: zapłacić rachunki, posłać dzieci do szkoły, kupić buty, ubrania, warzywa, owoce... Może panowie ekonomiści takich rarytasów jak warzywa i np. książek dla dzieci by nie potrzebowali, kiedy ich pensja spadłaby do poziomu najniższej krajowej, ale większość normalnych ludzi nie traci tych potrzeb tylko dlatego, że zarabiają mniej. Może niektórzy biorą kredyt po to, żeby pojechać na wakacje na jakiejś słonecznej wyspie, ale to raczej nie jest nagminne. Zresztą... Kiedy żyje się w kraju, w którym życie do najłatwiejszych nie należy, to utrata trzeźwej oceny sytuacji nie jest szczególnie dziwna. Nie jest dla mnie zatem zaskoczeniem, że ktoś na takie wakacje się wybierze - może to jedyne wyjście, żeby nie zwariować - taka odskocznia od tragizmu rzeczywistości...? Łatwo jest supermądralom mówić, że Polacy żyją ponad stan. To totalna bzdura. Polacy starają się jedynie zapewnić sobie i swoim rodzinom godne życie. A za co mają to robić, jeśli zarabiają śmieszne pieniądze? Gdzieś przeczytałam dyskusję rozpoczętą przez oburzoną samotną matkę, która rozliczała PIT i okazało się, że 56 tysięcy, jakie zarobiła to za dużo, aby mogła dostać odliczenie od podatku z tytułu posiadania dziecka. Odezwało się mnóstwo głosów krytyki i potępienia - że marudzi bez podstaw, bo 56 tysięcy to mnóstwo pieniędzy i każdy chciałby tyle zarabiać. A ja pytam - naprawdę?! 56 tysięcy minus podatki, minus kredyt hipoteczny, o którym pisała ta kobieta, minus opłaty za mieszkanie, minus opłata za przedszkole, minus... Naprawdę to dużo?
Tak się zastanawiam: jakby podsumować wydatki każdej przeciętnej polskiej rodziny... Jaka to byłaby kwota? Bez fajerwerków, bez szaleństw - tylko minimum. Naprawdę podstawowe potrzeby. Dodajmy, że ludzie czasem chorują. Zwłaszcza dzieciaki w sezonie jesienno-zimowym. A to nie jest mały wydatek... I słyszy się dzień w dzień reklamę w telewizji, że się nie oszczędziło, jak się nie wpłaciło na konto. No i szlag człowieka trafia, bo co to za paranoja jest w ogóle. Ktoś się zastanawia, czy kupić jedzenie, czy leki, a tu mu uśmiechnięta aktorka z ironią w głosie mówi: "A ile z tego wpłaciłeś na konto?" No nic, do ch...ry jasnej, bo na koncie minus jak stąd do Honolulu, a tu dziecko wraca ze szkoły i mówi, że wycieczka klasowa, albo wypad do kina...
Więc tęsknią Polacy za tym, żeby właśnie nie musieli oszczędzać, żeby mogli pójść do sklepu i włożyć do koszyka wszystko, co trzeba, bez biegania od półki do półki z kalkulatorem w ręce, czy zostawiania rzeczy przy kasie, bo zabrakło 2 złote. I tęsknią za tym, żeby móc przeżyć miesiąc bez kombinowania, bez szarpania się... Tęsknią za normalnością - za tym, żeby to, co zarabiają po prostu im wystarczało, nie musi nawet zostawać... Precz z oszczędzaniem!